NA GÓRZE RÓŻE
Na górze róże, na dole fiołki,
czasami radość, czasami dołki.
Zawsze żartowałam, że zimą
chciałabym się hibernować i spokojnie przesypiać do lata. Żarty żartami, ale w
myśl zasady - uważaj czego sobie życzysz, bo twoje życzenie może się spełnić -
spotkało mnie to o czym tak usilnie marzyłam. Hibernacja. Przez ponad rok,
niczym słynni jogini, którzy dają się zakopać żywcem pod ziemią a później
wychodzą z tego cało dzięki umiejętnościom zwalniania metabolizmu, przebywałam
w krainie emocjonalnego zlodowacenia.
Każdy ma w życiu trudne chwile,
wszyscy czasami cierpimy. Nic w tym wyjątkowego - ani na plus, ani na minus.
Tak wygląda życie. Dlatego nie chcę dorabiać martyrologii do trudnych momentów
w życiu i choć faktycznie przekonałam się, że nie trzeba umierać by znaleźć się
w piekle, to również wiem, że jest miliony cierpiących ludzi na świecie, każde
doświadczenie jest wyjątkowe, nie da się tego porównać ani stopniować. Smutek i
rozpacz nie sprawiają, że jesteśmy wyjątkowi. One po prostu są i nie ma co się
nad tym za długo pochylać. Jeśli wielcy filozofowie tego świata tego do tej
pory nie rozkminili, sorry, ale my raczej jesteśmy bez szans. Ale nie chcę
pisać o cierpieniu. O nim już było i zdania nie zmieniam. Chcę się podzielić
zupełnie innym doświadczeniem.
Wywaliło mi z kanalizacji. Serio.
Czasami tak bywa. Nadmiar trudnych sytuacji najpierw stawia Cię pod ścianą, a
gdy już nie możesz uciec, zalewa Cię falą poukrywanych w zakamarkach
nieświadomości starych traum, frustracji i smutków. Nagle czas się zatrzymuje i
jest jakby nie było już nic, poza tym co trudne, ciężkie smutne i pozbawione
radości. Wiesz, że gdzieś tam istnieje inny świat, że ludzie żyją, cieszą się i
śmieją, ale ty nie masz do tego żadnego dostępu. I strasznie chcesz już
przestać płakać, ale na prawdę nie możesz. Wywala się z ciebie cała okropna
zawartość i nie chce przestać płynąc swoim smutnym strumieniem. No i co z tym
zrobić? A co robisz, kiedy za przeproszeniem zatka ci się kibel? Przede
wszystkim starasz się by trudna zawartość dotknęła jak najmniejszą
powierzchnię. Blokujesz co się da. Tak właśnie zareagował mój organizm. To, że
wszystkie systemy wyłączyły się i zamarły przechodząc w tryb awaryjny
jednocześnie zamrażając wszystkie wysublimowane opcje a pozostawiając jedynie
podstawowe funkcje to nic innego jak reakcja na wywalenie szamba. Reakcja
obronna. Skuteczna, bo drastyczna. Stan zamrożenia odczuwania. Trochę jak na
adrenalinie tyle, że o wiele wiele dłużej. Długa skuta lodem zima.
No i tu taj zaczynają się
dywagacje- bo przecież wszystko trzeba odczuć, pozwolić swobodnie przepłynąć,
nic nie wolno tłamsić w sobie, bo to nienaturalne. Pewnie trochę tak jest, ale
na pewno do naturalnych nie należy siedzenie po kostki, co ja mówię - po szyje
w wyżej wymienionym szicie i pozwalanie mu przepływać. Tak! Płyń swobodnie
główienko, niech się dzieje. I tak tydzień, miesiąc, rok... No Nie, właśnie
nie! Wszystko ma swoje granice. A przede wszystkim swoje granice ma ludzka
wytrzymałość. Jeśli coś, przechodzi granice wytrzymałości to należy to
zablokować, zamrozić zatrzymać na chwile by można było to wszystko jakoś
przetrawić i nie umrzeć na skręt kich jak po 10 porcji świątecznego bigosu
wujka Tadka. Nie da się wszystkiego zrobić na raz a już na pewno nie da się
przekopać przez takie tony emocjonalnych katuszy mierząc się z nimi na raz. Nie
da się, bo najnormalniej w świecie można zwariować.
Ja dałam sobie rok. Rok na
egzystowanie zamiast życia. Rok na odpoczynek i na powolne odmrażanie. I rok
faktycznie wystarczył. Ale był to rok ciężki, pełen przewartościowywania,
odkopywania, przerzucania i odgruzowywania. Rok czyszczenia. Bo nie da się
zbudować nic na gruzach. Najpierw trzeba posprzątać. I tu kolejna ważna dla
mnie nowość. Zawsze byłam siłaczką. Zawsze robiłam wszystko sama, nie umiałam
prosić o pomoc. W tej sytuacji też mogłam tak zrobić, ale nie chciałam.
Zrozumiałam, że jest to dla mnie świetna okazja by nauczyć się mówić o sobie i
o swoich potrzebach. Świetna okazja by poprosić o wsparcie i co najważniejsze –
to wsparcie w końcu przyjąć. Choćby z tego powodu warto było przejść cały ten
bolesny proces. By nauczyć się przyjmować, troszczyć się o siebie, dawać sobie
to co najlepsze. Wartość poza wartościami i tak bardzo cieszę się, że w końcu
nie byłam ani silna, ani odważna. Byłam za to na tyle otwarta, że w końcu
przyjęłam wyciągniętą dłoń. Ile tych cudownych dłoni było i jest – nawet nie
policzę, ale to temat na inne rozważania dużo weselsze i pełne wdzięczności.
No i co dalej. Przeszło tornado,
świat się jednak nie skończył, choć wydawało by się, że powinien. Przez chmury
zaczyna wyglądać słońce. Tańce i szał radości? Czemu nie, tyle, że tak, jak
jestem za tym, że pewne emocje dobrze na chwilę zblokować i trawić je partiami,
tak uważam, że nawet gdy kryzys już zażegnany to trzeba tej traumatycznej
sytuacji oddać szacunek. I znów nie po to by wylewać łzy i taplać się w
rozpaczy. Należy uszanować przesłanie, lekcję jaką ten trudny czas przyniósł.
Bo po to on był. By nauczyć. To nie kryzysy pokazują nam w jakim miejscu w
życiu jesteśmy, ale to, w jaki sposób sobie z nimi radzimy. Mój statek zawinął
do bezpiecznego portu. Ale na pewno nie raz jeszcze wypłynie. A morze, jak to
morze, kusi pięknem i szumem fal, ale drzemią w nim też niszczące siły. Trzeba
je przyjąć w całości albo siedzieć w domu i nie wystawiać nosa poza drzwi. I
jeśli szambo znów wybije? Pewnie wybije, bo to jest nie kończący się taniec -
radości z cierpieniem, szczęścia ze smutkiem, życia ze śmiercią. No cóż, shit
happens. Ale paradoks jest taki, że parafrazując głównego bohatera “Wystarczy
Być” Jerzego Kosińskiego, każdy ogrodnik wie, iż najpiękniejsze kwiaty rosną
właśnie na gównie.
Komentarze
Prześlij komentarz