NIE CHCIAŁAM ODWAGI




Nie chciałam odwagi. Nie szukałam jej. Było mi ciepło i wygodnie. Czułam się komfortowo w swojej zalęknionej ale jakże dobrze znanej mi krainie. Dopadła mnie sama. W ciemnym zaułku życia, zupełnie znienacka stanęła przede mną, nieprzygotowaną, pełną niepewności i nieświadomą swojego strachu a raczej tego głębokiego wszechobecnego przerażenia, które odbierało mi oddech i zabierało siły gdy tylko pomyślałam o czymś, czego pragnęłam. „Nie poradzisz sobie, lepiej zrezygnuj teraz, a unikniesz ośmieszenia, po co się wysilać skoro i tak się nie uda?” – szeptał mi do ucha lęk gdy tylko otwierały się przede mną nowe drzwi. Więc rezygnowałam. Nie tylko z nowych doświadczeń, marzeń, czy okazji do zmian. Przede wszystkim rezygnowałam z siebie. Dzień po dniu zabijałam się, popełniałam niewidzialne samobójstwo tylko dlatego, że brakowało mi odwagi by na prawdę żyć.

Nie czułam tego wtedy. Wydawało mi się, że „jestem realistką”, „że znam swoje możliwości”, „mierzę siły na zamiary" i że co najważniejsze "i tak wcale tego nie chciałam”. I mogłam tak sobie umierać powoli, dzień po dniu aż do śmierci, ale mój Anioł Stróż, znudzony chyba moją upartą niemocą, wrzucił mnie wprost z ulicy na ostry dyżur jednego z warszawskich Szpitali gdzie dowiedziałam się, ze następnego dnia czeka mnie operacja. Sądzicie, że się tego nie spodziewałam? Nic bardziej mylnego. Ponad 6 miesięcy wcześniej jadąc tramwajem w chłodny deszczowy wiosenny poranek nagle doznałam olśnienia, że nie dożyję końca roku. Nie miałam depresji, nie było mi smutno, nigdy tak o sobie nie myślałam. Aż tu nagle, jakby ktoś przeszedł obok i szepnął mi do ucha taka właśnie informacje. Zdziwiona, obserwowałam siebie i nie znajdując w sobie żadnych przesłanek do takiego stwierdzenia odrzuciłam tą myśl, zrzucając ja na pogodę, porę roku, cokolwiek byle szybko zapomnieć. I zapomniałam. Przypomniałam sobie dopiero na szpitalnym łóżku. Był grudzień a ja czułam, że moja dziwna tramwajowa przepowiednia właśnie się spełnia. Oprócz niemocy, bezsilności i strachu nie czułam nic. Bo cóż można w takiej sytuacji zrobić?  

Następnego ranka czekając na wezwanie na salę, zupełnie świadoma, bo przecież "spadochroniarze" nie maja możliwości skorzystać z błogosławieństwa Głupiego Jasia, bałam się tak jak jeszcze nigdy w życiu. Nie chodziło o zabieg, o ból czy ewentualne powikłania. Nie należę do osób, które takimi rzeczami zawracają sobie głowę. Chętnie chodzę do dentysty, dość dobrze znoszę wszelkie zabiegowe męki i jestem dość wytrzymała. Tym razem jednak bałam się że wyruszam w podróż, której celu nie znam, i z której już prawdopodobnie nie wrócę. Patrzyłam za okno, za którym padał wątły śnieg, pokrywając powoli szare i drżące z zimna gałęzie drzew i krzewów. Ja również drżałam, a właściwie trzęsłam się tak jakbym oczekiwała nie w ciepłej szpitalnej sali, ale nago na mrozie, który powoli opanowywał świat za oknem i moje skostniałe serce. Jako osoba z nagłego przypadku nie miałam swojej godziny, więc czekałam na wezwanie.

Jednak nie wzywali mnie. Trwało to wieki. No dobrze, godziny ale dla mnie była to cała wieczność. Wieczność w której oczekiwanie stało się narzędziem mojego oprawcy – czasu. Mijała godzina za godziną, a minuty i sekundy wbijały się  w mój mózg niczym małe okrutne noże skażone tylko jednym – strachem. I w końcu to się stało. Coś we mnie pękło. Bo przecież jak długo można się bać? Jak długo można kulić się w kącie w oczekiwaniu na najgorsze, które nigdy nie przychodzi? Teraz wiem, że można całe życie. Ale to było zbyt mocne. Dostałam tak dużą dawkę mojej codziennej trucizny, że tym razem nie mogłam już tego znieść. Głodna i drżąca podeszłam do okna spoglądając na świat, z którym jeszcze chwile temu się żegnałam i zaczęłam zastanawiać czego tak naprawdę się tak kurczowo trzymam?

Czego chcemy w życiu? Czyż nie bezpieczeństwa? Czy nie ten cel przyświeca nam przy większości dokonywanych wyborów? Ja też w moim lęku chciałam poczuć się w końcu bezpieczna. Nic z tego. Moje wybawienie jak na złość nie chciało nadejść dając mi najpiękniejszy podarunek, jaki kiedykolwiek dostałam w życiu. Stanęłam przy oknie i sama do siebie powiedziałam: „Mam dość! Niech przyjdzie co ma być! Cokolwiek to jest, niech nadejdzie. Jestem gotowa! Idę! Nie chce już dłużej czekać!” Bo czymże jest takie czekanie? Takie odwlekanie śmierci? Na pewno nie jest życiem! Jest tylko czekaniem na najgorsze, które nigdy nie nadchodzi, marnowaniem czasu na oczekiwanie nieuniknionego, które odwleka pukanie do drzwi. W swoim zmęczeniu i gniewie miałam naprawdę dość. I wtedy nagle zaczęłam zastanawiać się nad istotą bezpieczeństwa. Dlaczego tak go pragnę? Dlaczego tak bardzo się go trzymam? Czym ono jest? Czy gdybym całe życie przeżyła bezpiecznie, ani razu nie podejmując ryzyka, zawsze zabezpieczona, zawsze rozsądna – co miałabym na koniec sobie do powiedzenia? Chyba tylko to, że zmarnowałam ten cudowny dar, jakim jest życie, na siedzenie cicho w kącie, podczas gdy za drzwiami szaleje niebezpieczne i jakże cudownie prawdziwe ŻYCIE. Tak! Życie jest niebezpieczne z natury! Każdy krok, każdy oddech grozi… no właśnie…czym? Śmiercią? Przecież wszyscy wiemy, że ona kiedyś nastąpi. Że i tak nikt jej nie ucieknie. Płynie w naszych żyłach od urodzenia. Czy to więc jej tak bardzo się boimy? Nie! Najbardziej boimy się zmiany. Innego życia, nowych okoliczności, nieznanych miejsc i osób. Czyż jednak wychodząc codziennie rano do pracy nie ryzykujemy spotkania nowych ludzi, sytuacji i okoliczności? Czy w każdej sekundzie naszego życia nie czai się niespodzianka zmiany? Czy zyskaliście kiedykolwiek coś wartościowego bez zmiany poglądów, pracy czy osób obecnych w waszym życiu? „Czym byłoby moje życie bez ryzyka?” – pomyślałam. Odpowiedź była prosta: nudnym, nic nie znaczącym pasmem zmarnowanych minut, które przepadły bezpowrotnie tylko dlatego, ze bałam się z nich skorzystać. Życie jest właściwie równoznaczne z niebezpieczeństwem, bo w życiu ciągle coś się dzieje. Bezpieczna jest tylko śmierć. Umarli nie ryzykują, nie mają nic do stracenia, bo stracili już wszystko. Ale czy ja chciałam być umarła za życia? Czy chciałam być zombie oddychającym i poruszającym kończynami ale bez płomyka żaru w piersi?

Zrozumiałam, że nie urodziłam się by żyć bezpiecznie a samo bezpieczeństwo istnieje tylko we mnie samej. Na zewnątrz jest tylko ułudą zbudowaną z pracy, domu i przyjaciół, ze zdrowia i sukcesu… i innych pięknych iluzji, które w każdej chwili mogłam stracić. I właśnie dopiero w obliczu tej straty  pojęłam, że tylko ryzykując żyje się naprawdę. Nie mam tu na myśli stawiania całego majątku w kasynie lub wyskakiwania z 2 piętra by udowodnić, że się przeżyje. Nie chodzi mi o głupie ryzykanctwo ale o podejmowanie wyzwań, które przynosi życie. Chodzi o wszystkie te chwile gdy świat mówi: „może spróbujesz czegoś nowego?” a ja odwracałam wzrok odpowiadając: „nie, to nie dla mnie.” A dla kogo innego, skoro właśnie przede mną otwierają się te drzwi? Kto inny jest adresatem tej paczki skoro ląduje właśnie u moich drzwi? Przypomniałam sobie słowa mojej Babci, która tuż przed śmiercią powiedziała mi: „Nie żałuję niczego, oprócz tego, czego ze strachu nie zrobiłam. Gdybym mogła cofnąć czas byłabym odważniejsza.”

Drżąc jeszcze ale bardziej już z emocji niż ze strachu w ten zimny grudniowy dzień obiecałam sobie wzorem bohatera filmu Yes Man, zawsze mówić życiu tak. Zdecydowałam, że, jeśli z tego wyjdę, nigdy już nie odmówię. Nigdy nie zamknę otwartych drzwi tylko zawsze choćby zerknę co mi mają do zaoferowania. Przyjmę każdy prezent i o tworzę każdy list, posmakuję wszystkiego co mi poda na talerzu Wieki Kucharz Życia. Moje rozmyślania przerwała pani chirurg która wbiegła do mojej sali machając rękami i tłumacząc, ze dziś nie będę operowana bo komuś coś tam przebito, jest źle i ja muszę czekać cały weekend bo wszyscy są roztrzęsieni i w takim stanie nikt już nie chce operować. Patrzyłam na nią osłupiała. Moje oczekiwanie skończyło się ... nieoczekiwanie. Zrozumiałam, ze dostałam szansę. Może tylko odroczenie ale jednak.


Od tamtej pory minęło 5 lat. Nie tylko żyję, ale żyje zupełnie inaczej. Dotrzymałam obietnicy i zawsze odpowiadam życiu – TAK! Stałam się odważna. Myślicie, że nie odczuwam strachu? Nic bardziej mylnego. Strach jest przy mnie często. Jest właściwie moim dobrym przyjacielem. Dlaczego? Ponieważ wiem już że wraz z nim zawsze przychodzą zmiany, nowe doświadczenia, a więc również mój rozwój. Stach pojawia się zawsze w nowych sytuacjach. Informuje mnie o możliwości dokonania wyboru, O pojawieniu się możliwości zrobienia czegoś ekscytującego, ale również niebezpiecznego. Niebezpiecznego dla mojej rutyny, przyzwyczajeń i komfortu dnia codziennego.  Strach więc pojawia się jak drogowskaz, który mówi mi, że teraz mam możliwość pójść dalej. Wiec całuję go w czoło i idę. Coraz dalej. Tam gdzie poprowadzi mnie Droga. Niebezpieczna Droga zwana Życiem. Bo właśnie Życie samo w sobie już jest Odwagą.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

CO, JEŚLI PO ŚMIERCI BÓG SPYTA NAS JAK BYŁO W NIEBIE?

WSZYSCY UMIERAMY, NIE WSZYSCY ŻYJEMY

ŻYCIE TO NIE PRÓBA GENERALNA, DZIEJE SIĘ TU I TERAZ