PERFEKCYJNIE NIEIDEALNA



Wysoka samoocena czy wybujałe ego? Czy jest między nimi różnica? A jeśli tak, to jak je rozróżnić w epoce ludzi sukcesu mierzących swoją wartość pieniędzmi, osiągnięciami zawodowymi i zdobywaniem kolejnych celów?  Czy sukcesy finansowe czy zawodowe są wstanie poprawić naszą samoocenę i czy może są tylko słodkimi pigułkami na uspokojenie dla naszego skołatanego, przestraszonego i pełnego niepewności poczucia własnej wartości? Czy można przestać porównywać się z innymi i nadal czuć się dobrze?

Żyjemy wśród innych ludzi – czy nam się to podoba czy nie. Bez względu na to czy lubimy ich towarzystwo, czy raczej chętniej wycofujemy się do cichego ustronnego zakątka, mamy bardzo małe szanse na to, że kiedykolwiek będziemy żyć poza choćby najmniejszą grupą społeczną. Co to oznacza? Między innymi to, że poszukujemy akceptacji innych ludzi, choćbyśmy twierdzili, że nam na nich nie zależy, bądź, że ich nawet nie lubimy. Niestety nic to nie zmienia. Nadal w głębi serca chcemy być lubiani, akceptowani, kochani i podziwiani. Tylko przez kogo? Wielu z nas przechodziło na pewno ten ciekawy proces, kiedy, po długiej wytężonej pracy, bądź zupełnym przypadkiem nagle otrzymujemy ten upragniony zakazany o owoc – akceptacje i szacunek innych. Chcielibyśmy wtedy zasiąść na tronie i zaprosić cały dwór do zabawy z okazji otrzymania upragnionej nagrody – akceptacji ze strony innych ludzi. Powinniśmy przecież świętować! Co jednak na prawdę się wtedy dzieje? Coś równie zaskakującego jak gradobicie w majowy ciepły wieczór – ogarnia nas pustka. Zionie bezczelnie prosto w twarz zimnem i ciemnością a z jej otchłani wydobywa się cichy ale bardzo wyraźny i denerwująco brzmiący dźwięk. To słowa:  „Za mało! ZA MAŁO!!!” No właśnie! To wszystko za mało! To jeszcze nie to, spełnienie się nie pojawia, a ci, którzy nas oklaskują? Pewni kłamią, mają w tym jakiś ukryty cel lub zaraz się znudzą i nas opuszczą. Tak. To właśnie słowa, które wypowiada do nas nasze niedocenione, pełne niepewności Ja, które swoja wartość złożyło w najmniej odpowiednie ku temu miejsce – w ręce innych ludzi.

Nasza wartość to ogromny skarb, jakże często wciskany w dłonie postronnych osób, które nie tylko go nie potrzebują ale najprościej w świecie nie wiedzą co z nim zrobić. Najczęściej więc nie robią nic, sprawiając nam przykrość. Co ja piszę… przykrość? Rozrywający, zalewający falą goryczy i nieopisanego cierpienia ból! Ci okrutni niewdzięcznicy dźgają nasze delikatne wnętrze tępym nożem zamiast napełnić nas podziwem i miłością. A wszystko to w zamian za powierzone im zaufanie. Dlaczego? No cóż, może dlatego, że taka właśnie jest kara za oddawanie kontroli nad swoim życiem innym ludziom. Taka właśnie jest cena za lenistwo i brak pracy nad sobą oraz oczekiwanie od innych wykonania za nas być może najtrudniejszej pracy w życiu – docenienia i zaakceptowania samego siebie.

Z tematem samooceny przyszło mi zmierzyć się bardzo wcześnie. Już jako nastolatka cierpiałam z powodu niskiej samooceny, nie mając kompletnie pojęcia co się ze mną dzieje. Czułam się obco w towarzystwie innych, wiec na wszelki wypadek sporo żartowałam na swój temat wytykając swoje wady i niedociągnięcia publicznie w nadziei, że jeśli zrobię to pierwsza, nikt inny mnie nie uprzedzi. Czułam się dzięki temu mądrzejsza, bo „miałam do siebie dystans” i „potrafiłam mówić o swoich słabościach”. Ależ byłam naiwna! Dlaczego? Może dlatego, ze jeśli ktoś tylko dołączył do moich przytyków na mój temat, wcale nie czułam się dobrze? Chciałam zapaść się pod ziemię i szczerze nie cierpiałam „napastnika”? A może dlatego, że takie przykrywanie niskiego mniemania o sobie zwykłym chojrakowaniem było zwykła grą na czas. Tylko z kim ja grałam?

Kiedy zorientowałam się, że coś jest mocno nie tak, postanowiłam popracować nad sobą. Na szczęście było to dużo wcześniej niż pojawił się słynny Sekret, mocno upraszczający wiele bardzo ważnych tematów, więc skorzystałam z dużo trudniejszej i, moim zdaniem dużo bardziej efektywnej metody – afirmacji. Pisałam je jak wściekła, ale nadal nie czułam ulgi. Zrozumiałam wtedy co trzeba zrobić. Stanęłam przed lustrem i patrząc sobie głęboko w oczy zaczęłam głośno i wyraźnie powtarzać słowa afirmacji. Ale…hola hola! Kocham i szanuję siebie? Jestem zadowolona z siebie i swoich osiągnięć? Kocham i szanuję siebie w towarzystwie innych ludzi? Ufff…Te słowa grzęzły mi w gardle, bolały, paliły niczym ogień piekielny a twarz wykrzywiała się z niesmakiem z każda afirmacją. Patrzyłam na siebie w lustrze i wcale nie czułam tego co mówię. Czułam się wręcz odwrotnie! Czułam, że jestem nic nie warta bez względu na to czy wokoło ktoś jest, czy nie. Czułam, że jest we mnie pustka, której nie mam już czym wypełnić, skoro zrezygnowałam z wypełniania się uwagą innych ludzi. Nie poddawałam się jednak. Z czasem przywykłam do tych dziwacznych dialogów z samą sobą, z moim wewnętrznym przestraszonym i pełnym niepewności Dzieckiem. Nauczyłam się z nim rozmawiać, nie tylko przed lustrem. Zauważyłam, że zaczynam czuć się lepiej, jednak chwile niepewności wracały na przykład na ulicy, w pociągu, w miejscach publicznych. Postanowiłam pójść dalej i za każdym razem gdy pojawiła się wewnętrzna niepewność, gdy moje przestraszone Ja chciało wycofać się gdzieś głęboko i przykryć się jakimś kiepskim żartem na swój temat, zaczynałam cicho pod nosem, lub tylko w myślach, powtarzać moje afirmację. To była moja mantra. Z czasem towarzyszyła mi wszędzie. W każdej trudnej sytuacji, w każdych niekomfortowych warunkach, gdy tylko czułam drżenie mojego wewnętrznego dziecka otulałam je ciepłym, miękkim kocykiem afirmacyjnej samoakceptacji.

Zapewne jesteście ciekawi jak długo to trwało? Cóż, może nie pamiętam już tego dokładnie, bo sporo czasu upłynęło od tamtych chwil, jednak jedno mogę powiedzieć na pewno – to był bardzo długi proces. Wiem, że to nie jest zachęcająca wizja – dużo łatwiej połknąć pigułkę czy zrzucić winę na otoczenie lub bliskich. To nie wymaga żadnej pracy. Mam dla was jednak jeszcze jedną „złą” wiadomość. Praca nad samooceną nie ma nic wspólnego z wmawianiem sobie swojej cudowności i wspaniałości. Nie ma również nic wspólnego z wciskaniem sobie zakłamanego obrazu siebie, wzorem amerykańskich poradników promujących wprowadzanie naszej podświadomości w stan całkowitego pomieszania przy pomocy fałszywek typu – „jesteś piękna/y, jesteś mądra/y, jesteś wspaniała/y, możesz wszystko!” Na to liczyliście? No cóż, chciałabym powiedzieć: bardzo mi przykro. Ale wcale nie jest mi przykro! To wam powinno być, jeśli wierzycie, że lenistwem i zakłamaniem dojdziecie do jakichkolwiek rezultatów.

Prawdziwa i dająca wymierne rezultaty praca nad samooceną to akceptacja i pokochanie siebie takiego jakim się jest. Tak! Dokładnie takiego! Bez wciskania sobie kitów o swojej cudowności, które uwielbia nasze ego i amerykańska kultura. Prawdziwa samoakceptacja to zrozumienie, że jest się idealnym tak jak jest – bez nacisku na perfekcję. Nie, nie pomyliłam się! Właśnie to chciałam wam dziś przekazać – można i TRZEBA być dążyć do perfekcji ale bez konieczności bycia idealnym. Perfekcja nie istnieje. Nikt i nic na tym świecie nie jest w stu procentach perfekcyjne. Jednak wszyscy jesteśmy idealni takimi, jakimi jesteśmy i tak należy siebie pokochać. Oznacza to, że stając rano przed lustrem i patrząc sobie w oczy nie zakłamuję swojego obrazu ale zamiast tego kocham siebie wraz ze wszystkimi niedoskonałościami, zmarszczkami i oznakami zmęczenia. Kocham siebie kiedy popełniam błędy, kiedy coś mi nie wychodzi,  kiedy mam gorszy dzień i kiedy przegrywam. Kocham siebie nawet wtedy gdy wydaje mi się, że cały świat mnie już nie kocha, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie i że „już nic”, „ nigdy” i „wcale”! Kocham siebie tak po prostu, nie za coś, ale pomimo wszystko. Kocham siebie gdy przytyję, gdy od miesięcy nie byłam u fryzjera i gdy jestem bez makijażu. Kocham siebie gdy przemoknę na deszczu lub pocę się na jodze i  tysięczny raz nie potrafię stanąć na rękach. Kocham siebie – bo to właśnie jestem JA! Te wszystkie niedoskonałości określają moje istnienie, opisują moją indywidualność i odróżniają mnie od innych ludzi, równie nieperfekcyjnych i równie pięknych w swojej nieidealnej różnorodności.


Nie oznacza to, że w tym momencie wszyscy radośnie rzucamy siłownię, zajęcia z hiszpańskiego czy studia podyplomowe – bo po co właściwie się wysilać, skoro dobrze jest tak, jak jest. Nie w tym rzecz. Perfekcja nie istnieje ale powinniśmy do niej dążyć. Powinniśmy każdego dnia pracować nad sobą tak aby zbliżyć się do tego niedoścignionego ideału. Tak aby codziennie robić krok w przód jednocześnie nie robiąc sobie wyrzutów, że jeszcze nie jesteśmy tacy idealni, tacy wspaniali, tacy mądrzy, tacy szczupli… Cała rzecz polega na tym by dążyć do celu z konsekwencją ale bez oczekiwań i bez niemożliwych do zrealizowania ambicji, które zamiast dodawać nam skrzydeł, podcinają je zabierając nadzieję. Tym właśnie jest porównywanie się do innych i oczekiwanie od otoczenia akceptacji. Oczekiwanie uwagi od innych i zajmowanie ich sobą nie po to by ich inspirować ale by uzyskać potwierdzenie czegoś, w co i tak nie uwierzymy. To błędne koło frustracji i niespełnionych oczekiwań względem nawet nie siebie samego ale całego świata. Samoakceptacja oznacza, że kocham siebie już TERAZ, w takiej formie w jakiej jestem, na takim etapie życia na jakim jestem, z takim wyglądem jaki mam. Ale mogę sobie podarować więcej – właśnie z miłości do siebie! Właśnie dlatego, że kocham swoje pulchniutkie ciało, podaruje mu trochę sportu – nie dla lepszego wyglądu ale by było zdrowe. Właśnie dlatego, że kocham swoją niedoskonałą pamięć podaruję jej lekcje języka obcego – nie dlatego by zostać tłumaczem z mandaryńskiego i zaimponować znajomym, ale by rozumieć innych ludzi i ich kulturę a może dzięki temu i siebie samego. Mogę podarować sobie wiele a jednocześnie nic nie muszę. Mogę wybrać życie jako podróż a nie jako zaliczanie kolejnych punktów do odhaczenia na liście by przypodobać się światu. Mogę ruszyć w tą podróż całkiem sama bo lubię swoje towarzystwo, a wszystkich napotkanych wędrowców będę traktować z należnym im szacunkiem, nie chcąc ich od siebie uzależnić i zatrzymać przy sobie na wieki. Mogę teraz cieszyć się sobą w towarzystwie innych ludzi oraz w samotności. Mogę ale nie muszę. Właśnie dlatego, że kocham siebie Perfekcyjnie Nieidealną.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

CO, JEŚLI PO ŚMIERCI BÓG SPYTA NAS JAK BYŁO W NIEBIE?

WSZYSCY UMIERAMY, NIE WSZYSCY ŻYJEMY

ŻYCIE TO NIE PRÓBA GENERALNA, DZIEJE SIĘ TU I TERAZ