PERFEKCYJNIE NIEIDEALNA
Żyjemy wśród innych ludzi – czy
nam się to podoba czy nie. Bez względu na to czy lubimy ich towarzystwo, czy
raczej chętniej wycofujemy się do cichego ustronnego zakątka, mamy bardzo małe
szanse na to, że kiedykolwiek będziemy żyć poza choćby najmniejszą grupą
społeczną. Co to oznacza? Między innymi to, że poszukujemy akceptacji innych
ludzi, choćbyśmy twierdzili, że nam na nich nie zależy, bądź, że ich nawet nie
lubimy. Niestety nic to nie zmienia. Nadal w głębi serca chcemy być lubiani,
akceptowani, kochani i podziwiani. Tylko przez kogo? Wielu z nas przechodziło
na pewno ten ciekawy proces, kiedy, po długiej wytężonej pracy, bądź zupełnym
przypadkiem nagle otrzymujemy ten upragniony zakazany o owoc – akceptacje i
szacunek innych. Chcielibyśmy wtedy zasiąść na tronie i zaprosić cały dwór do
zabawy z okazji otrzymania upragnionej nagrody – akceptacji ze strony innych
ludzi. Powinniśmy przecież świętować! Co jednak na prawdę się wtedy dzieje? Coś
równie zaskakującego jak gradobicie w majowy ciepły wieczór – ogarnia nas
pustka. Zionie bezczelnie prosto w twarz zimnem i ciemnością a z jej otchłani
wydobywa się cichy ale bardzo wyraźny i denerwująco brzmiący dźwięk. To słowa: „Za mało! ZA MAŁO!!!” No właśnie! To wszystko
za mało! To jeszcze nie to, spełnienie się nie pojawia, a ci, którzy nas
oklaskują? Pewni kłamią, mają w tym jakiś ukryty cel lub zaraz się znudzą i nas
opuszczą. Tak. To właśnie słowa, które wypowiada do nas nasze niedocenione,
pełne niepewności Ja, które swoja wartość złożyło w najmniej odpowiednie ku
temu miejsce – w ręce innych ludzi.
Nasza wartość to ogromny skarb,
jakże często wciskany w dłonie postronnych osób, które nie tylko go nie
potrzebują ale najprościej w świecie nie wiedzą co z nim zrobić. Najczęściej
więc nie robią nic, sprawiając nam przykrość. Co ja piszę… przykrość?
Rozrywający, zalewający falą goryczy i nieopisanego cierpienia ból! Ci okrutni
niewdzięcznicy dźgają nasze delikatne wnętrze tępym nożem zamiast napełnić nas
podziwem i miłością. A wszystko to w zamian za powierzone im zaufanie. Dlaczego?
No cóż, może dlatego, że taka właśnie jest kara za oddawanie kontroli nad swoim
życiem innym ludziom. Taka właśnie jest cena za lenistwo i brak pracy nad sobą
oraz oczekiwanie od innych wykonania za nas być może najtrudniejszej pracy w
życiu – docenienia i zaakceptowania samego siebie.
Z tematem samooceny przyszło mi
zmierzyć się bardzo wcześnie. Już jako nastolatka cierpiałam z powodu niskiej
samooceny, nie mając kompletnie pojęcia co się ze mną dzieje. Czułam się obco w
towarzystwie innych, wiec na wszelki wypadek sporo żartowałam na swój temat
wytykając swoje wady i niedociągnięcia publicznie w nadziei, że jeśli zrobię to
pierwsza, nikt inny mnie nie uprzedzi. Czułam się dzięki temu mądrzejsza, bo
„miałam do siebie dystans” i „potrafiłam mówić o swoich słabościach”. Ależ
byłam naiwna! Dlaczego? Może dlatego, ze jeśli ktoś tylko dołączył do moich
przytyków na mój temat, wcale nie czułam się dobrze? Chciałam zapaść się pod
ziemię i szczerze nie cierpiałam „napastnika”? A może dlatego, że takie
przykrywanie niskiego mniemania o sobie zwykłym chojrakowaniem było zwykła grą
na czas. Tylko z kim ja grałam?
Kiedy zorientowałam się, że coś
jest mocno nie tak, postanowiłam popracować nad sobą. Na szczęście było to dużo
wcześniej niż pojawił się słynny Sekret, mocno upraszczający wiele bardzo
ważnych tematów, więc skorzystałam z dużo trudniejszej i, moim zdaniem dużo
bardziej efektywnej metody – afirmacji. Pisałam je jak wściekła, ale nadal nie
czułam ulgi. Zrozumiałam wtedy co trzeba zrobić. Stanęłam przed lustrem i
patrząc sobie głęboko w oczy zaczęłam głośno i wyraźnie powtarzać słowa
afirmacji. Ale…hola hola! Kocham i szanuję siebie? Jestem zadowolona z siebie i
swoich osiągnięć? Kocham i szanuję siebie w towarzystwie innych ludzi? Ufff…Te
słowa grzęzły mi w gardle, bolały, paliły niczym ogień piekielny a twarz
wykrzywiała się z niesmakiem z każda afirmacją. Patrzyłam na siebie w lustrze i
wcale nie czułam tego co mówię. Czułam się wręcz odwrotnie! Czułam, że jestem
nic nie warta bez względu na to czy wokoło ktoś jest, czy nie. Czułam, że jest
we mnie pustka, której nie mam już czym wypełnić, skoro zrezygnowałam z
wypełniania się uwagą innych ludzi. Nie poddawałam się jednak. Z czasem
przywykłam do tych dziwacznych dialogów z samą sobą, z moim wewnętrznym
przestraszonym i pełnym niepewności Dzieckiem. Nauczyłam się z nim rozmawiać,
nie tylko przed lustrem. Zauważyłam, że zaczynam czuć się lepiej, jednak chwile
niepewności wracały na przykład na ulicy, w pociągu, w miejscach publicznych.
Postanowiłam pójść dalej i za każdym razem gdy pojawiła się wewnętrzna
niepewność, gdy moje przestraszone Ja chciało wycofać się gdzieś głęboko i
przykryć się jakimś kiepskim żartem na swój temat, zaczynałam cicho pod nosem,
lub tylko w myślach, powtarzać moje afirmację. To była moja mantra. Z czasem
towarzyszyła mi wszędzie. W każdej trudnej sytuacji, w każdych niekomfortowych
warunkach, gdy tylko czułam drżenie mojego wewnętrznego dziecka otulałam je
ciepłym, miękkim kocykiem afirmacyjnej samoakceptacji.
Zapewne jesteście ciekawi jak
długo to trwało? Cóż, może nie pamiętam już tego dokładnie, bo sporo czasu
upłynęło od tamtych chwil, jednak jedno mogę powiedzieć na pewno – to był bardzo
długi proces. Wiem, że to nie jest zachęcająca wizja – dużo łatwiej połknąć pigułkę
czy zrzucić winę na otoczenie lub bliskich. To nie wymaga żadnej pracy. Mam dla
was jednak jeszcze jedną „złą” wiadomość. Praca nad samooceną nie ma nic
wspólnego z wmawianiem sobie swojej cudowności i wspaniałości. Nie ma również
nic wspólnego z wciskaniem sobie zakłamanego obrazu siebie, wzorem
amerykańskich poradników promujących wprowadzanie naszej podświadomości w stan
całkowitego pomieszania przy pomocy fałszywek typu – „jesteś piękna/y, jesteś
mądra/y, jesteś wspaniała/y, możesz wszystko!” Na to liczyliście? No cóż,
chciałabym powiedzieć: bardzo mi przykro. Ale wcale nie jest mi przykro! To wam
powinno być, jeśli wierzycie, że lenistwem i zakłamaniem dojdziecie do
jakichkolwiek rezultatów.
Prawdziwa i dająca wymierne
rezultaty praca nad samooceną to akceptacja i pokochanie siebie takiego jakim
się jest. Tak! Dokładnie takiego! Bez wciskania sobie kitów o swojej
cudowności, które uwielbia nasze ego i amerykańska kultura. Prawdziwa
samoakceptacja to zrozumienie, że jest się idealnym tak jak jest – bez nacisku
na perfekcję. Nie, nie pomyliłam się! Właśnie to chciałam wam dziś przekazać –
można i TRZEBA być dążyć do perfekcji ale bez konieczności bycia idealnym.
Perfekcja nie istnieje. Nikt i nic na tym świecie nie jest w stu procentach perfekcyjne.
Jednak wszyscy jesteśmy idealni takimi, jakimi jesteśmy i tak należy siebie
pokochać. Oznacza to, że stając rano przed lustrem i patrząc sobie w oczy nie
zakłamuję swojego obrazu ale zamiast tego kocham siebie wraz ze wszystkimi
niedoskonałościami, zmarszczkami i oznakami zmęczenia. Kocham siebie kiedy
popełniam błędy, kiedy coś mi nie wychodzi,
kiedy mam gorszy dzień i kiedy przegrywam. Kocham siebie nawet wtedy gdy
wydaje mi się, że cały świat mnie już nie kocha, że wszystko sprzysięgło się
przeciwko mnie i że „już nic”, „ nigdy” i „wcale”! Kocham siebie tak po prostu,
nie za coś, ale pomimo wszystko. Kocham siebie gdy przytyję, gdy od miesięcy
nie byłam u fryzjera i gdy jestem bez makijażu. Kocham siebie gdy przemoknę na
deszczu lub pocę się na jodze i
tysięczny raz nie potrafię stanąć na rękach. Kocham siebie – bo to
właśnie jestem JA! Te wszystkie niedoskonałości określają moje istnienie,
opisują moją indywidualność i odróżniają mnie od innych ludzi, równie
nieperfekcyjnych i równie pięknych w swojej nieidealnej różnorodności.
Nie oznacza to, że w tym momencie
wszyscy radośnie rzucamy siłownię, zajęcia z hiszpańskiego czy studia
podyplomowe – bo po co właściwie się wysilać, skoro dobrze jest tak, jak jest.
Nie w tym rzecz. Perfekcja nie istnieje ale powinniśmy do niej dążyć. Powinniśmy
każdego dnia pracować nad sobą tak aby zbliżyć się do tego niedoścignionego ideału.
Tak aby codziennie robić krok w przód jednocześnie nie robiąc sobie wyrzutów,
że jeszcze nie jesteśmy tacy idealni, tacy wspaniali, tacy mądrzy, tacy
szczupli… Cała rzecz polega na tym by dążyć do celu z konsekwencją ale bez
oczekiwań i bez niemożliwych do zrealizowania ambicji, które zamiast dodawać
nam skrzydeł, podcinają je zabierając nadzieję. Tym właśnie jest porównywanie
się do innych i oczekiwanie od otoczenia akceptacji. Oczekiwanie uwagi od
innych i zajmowanie ich sobą nie po to by ich inspirować ale by uzyskać
potwierdzenie czegoś, w co i tak nie uwierzymy. To błędne koło frustracji i
niespełnionych oczekiwań względem nawet nie siebie samego ale całego świata. Samoakceptacja
oznacza, że kocham siebie już TERAZ, w takiej formie w jakiej jestem, na takim
etapie życia na jakim jestem, z takim wyglądem jaki mam. Ale mogę sobie
podarować więcej – właśnie z miłości do siebie! Właśnie dlatego, że kocham
swoje pulchniutkie ciało, podaruje mu trochę sportu – nie dla lepszego wyglądu
ale by było zdrowe. Właśnie dlatego, że kocham swoją niedoskonałą pamięć
podaruję jej lekcje języka obcego – nie dlatego by zostać tłumaczem z
mandaryńskiego i zaimponować znajomym, ale by rozumieć innych ludzi i ich
kulturę a może dzięki temu i siebie samego. Mogę podarować sobie wiele a
jednocześnie nic nie muszę. Mogę wybrać życie jako podróż a nie jako zaliczanie
kolejnych punktów do odhaczenia na liście by przypodobać się światu. Mogę
ruszyć w tą podróż całkiem sama bo lubię swoje towarzystwo, a wszystkich
napotkanych wędrowców będę traktować z należnym im szacunkiem, nie chcąc ich od
siebie uzależnić i zatrzymać przy sobie na wieki. Mogę teraz cieszyć się sobą w
towarzystwie innych ludzi oraz w samotności. Mogę ale nie muszę. Właśnie
dlatego, że kocham siebie Perfekcyjnie Nieidealną.
Komentarze
Prześlij komentarz