ZNAJDŹ CIERPLIWOŚĆ DLA CIERPIENIA


Wiosna szerokim gestem maluje słońce na błękitnym niebie. Drzewa i krzewy przeciągają zaspane gałęzie i powolutku a jednak niespodziewanie, niczym popcorn na rozżarzonej patelni, wypluwają pękate pączki zielonych jak nadzieja listków. Ptaki przypominają sobie swoje najlepsze przeboje i zaczynają ścigać się w tym, który z nich lepiej je odśpiewa. Dni lubią nas coraz bardziej bo chcą  być z nami dłużej i dłużej, coraz leniwiej opuszczają świat by odpoczywać coraz krócej, oddając panowanie nad ciemnością księżycowi w bliskim nowiu… Wydaje się że cały świat pędzi  ku radości, ku coraz większemu hedonizmowi. Chcemy być coraz bardziej szczęśliwi. Cóż ja piszę – chcemy być tylko szczęśliwi. Nie interesuje nas nic poza szczęściem, radością i celebrowaniem życia.

Czy wszechobecny hedonizm widać tylko w naszej radości z piękna budzącej się wraz z wiosną przyrody? Na to pytanie najlepszą odpowiedź znają koncerny farmaceutyczne, które śledzą wzrastające słupki sprzedaży swych produktów, wiedzą najlepiej jak bardzo chętnie uciekamy od bólu ciała, łykając środki przeciwbólowe, oraz o ile częściej unikamy bólu duszy racząc się środkami na uspokojenie. Zapytacie czy coś w tym złego? Skoro można uniknąć bólu i cierpienia, czyż nie było by niemądrym nieskorzystanie z dobrodziejstwa eskapizmu? Oczywiście! Wszystko jest na świecie po coś! Leki zostały stworzone po to by nam ulżyć w cierpieniu. Służą nam dobrze i dobrze nam z nimi. Lecz w tym właśnie miejscu, niczym chłodny cień nad rozświetloną wiosennym słońcem polaną, pojawia się pytanie – po co zatem jest cierpienie?

Wydawałoby się, ze odpowiedź jest prosta. Po nic. Tak! Po nic – bo przecież nikt go nie chce, nikt nie potrzebuje. Nie przynosi niczego dobrego prócz bólu i łez. Co komu po cierpieniu? Chcemy go unikać i wielu z nas świetnie to się udaje. Chronimy się antydepresantami, używkami, szaleństwami, które maja przykryć to co naprawdę czujemy. Zepchnąć głęboko w ciemne lochy podświadomości, niech tam się kisi wieczność, niech siedzi w ciemnościach i nigdy już więcej nie ogląda światła dziennego! I działa. Nie czujemy już. Nie czujemy cierpienia, nie czujemy bólu. Tylko, czy w ogóle coś jeszcze czujemy? Czy można czuć samą tylko radość? Samo tylko szczęście i …. być? Być człowiekiem, prawdziwym, z krwi i kości, człowiekiem szczerym z samym sobą, człowiekiem czującym?

Jakiś czas temu zachorowała moja kotka. Nie było to nic poważnego, lecz dość uciążliwie powracającego. Podawaliśmy jej więc lekarstwo by jak najszybciej ulżyć jej cierpieniom i postawić ją na nogi. Codziennie wlewaliśmy w jej malutki ufny pyszczek substancję, która zapachem i konsystencja przypominała ocet. Nawet ja, oddalona dość mocno od epicentrum tego smakołyku, czułam po zapachu jak niedobre musi być to lekarstwo. Kot bardzo protestował, krzyczał, szarpał się, łzy płynęły z pięknych szmaragdowych kocich oczu… wszystko to za sprawą lekarstwa. Po jednej z takich nieprzyjemnych akcji leczniczych jechałam do pracy rozmyślając o tym jak musi się czuć to biedne zwierzątko. Z jednej strony stawała coraz bardziej na nogi, ale z drugiej z coraz większą nieufnością patrzyła na twarze swoich bliskich, którzy co dzień, zupełnie bez przyczyny zadawali jej ból. Bo przecież moja podopieczna nie miała najmniejszego pojęcia o tym, że my ją leczymy. W jej świecie codziennie, zupełnie znienacka i bez żadnego wyraźnego powodu dwie bliskie jej osoby należące do jej stada rzucały się na nią i sprawiały jej cierpienie. I tyle. Tyle dla niej to wszystko znaczyło. Nie miała pojęcia o dobroczynnym działaniu niesmacznego leku i o naszych dobrych intencjach. Jej cierpienie w jej malutkiej ślicznej główce było całkowitym bezsensem.

Dlaczego o tym pisze? Co ma wspólnego kot z poważnymi cierpieniami, które was dotykają? Gdzie tu związek? No cóż… Cierpienia są różne. Niektóre niewyobrażalnie wielkie, nie do przejścia i przytłaczające swą masą. Inne są ciężkie lecz z czasem udaje nam się je strawić. Są tez te małe, znikome, z czasem nawet zaliczane do nieistotnych. Jednak wszystkie te, większe i mniejsze cierpienia w momencie, gdy dotykają nas swą zimną dłonią, wszystkie one są w tym właśnie momencie najważniejsze. Wszystkie są straszne i każde z nich sprawia, że świat ciemnieje, kolory bledną i już nic nie smakuje tak samo. Każde z nich w chwili, gdy się dzieje, jest najokropniejsze i najważniejsze dla nas. Co łączy nas w cierpieniu z moim niczego nieświadomym kocięciem to fakt iż nie rozumiemy jego sensu. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że cierpienie może być lekarstwem i z tego powodu tak bardzo bardzo źle smakuje. Bronimy się przed tą podawana nam przez los ohydną miksturą, myśląc, że świat nas nienawidzi podkładając nam takie niemożliwe do przełknięcia kęsy a nie podejrzewamy nawet, że ból, który właśnie zgotowało nam życie może uleczyć nas z czegoś co truje i męczy o wiele bardziej niż gorzki smak lekarstwa w ustach.

No tak, wiem, łatwo się mówi. Łatwo jest powiedzieć to komuś, kto akurat nurza się w bólu i łzach.  Łatwo jest mu wskazać rozwiązanie, które wcale nie odsuwa cierpienia, nie uśmierza bólu i nie pozwala uciec przed zapłakanymi nocami. No właśnie. Bo nie chodzi o to by uciekać. Kosztowało mnie to bardzo dużo czasu i wiele cierpienia by zrozumieć, że gdy nadchodzi cierpienie – trzeba je przyjąć. Przyjąć jak okropne lekarstwo. I tylko tyle, zapytacie? Nie. To za proste i dobre dla mojej kotki i jej bolącego brzuszka. Dla nas, ludzi czujących, droga jest dłuższa. Dla nas cierpienie może zadziałać jak lekarstwo tylko pod jednym warunkiem – gdy zrozumiemy jego zadanie i zaczniemy poszukiwania przyczyny naszej „choroby”. Tylko w ten sposób ten nieprzyjemny dar może mieć w ogóle sens. Lekarstwo nie zadziała bowiem jeśli zatopimy się w smutku, żalu i goryczy. To tak jakby dodatkowo przyjąć jeszcze kilka gramów trucizny gdy już jest się w ciężkim stanie. Nienawiść, niezrozumienie, wyrzuty – to tylko pogorszy nasz stan i spowoduje, ze będziemy musieli… przyjąć więcej lekarstwa. Tak. Niestety. To wszystko przynosi tylko więcej cierpienia. Sztuką, której uczyłam się prawie całe życie, jest przyjąć cierpienie z miłością.

Już widzę jak się uśmiechacie. Co za wariactwo?! Cierpienie przyjmowane z miłością? No tak, wiem jak to brzmi, jednak wiem również co mówię. Pierwsze łyki lekarstwa są okropne. Też wtedy płaczę, też się miotam, też kopie i biję na oślep i wykrzykując w niebiosa pytam – dlaczego ja? I to jest w porządku. To jestem prawdziwa ja i mój instynkt przetrwania, który każe mi ratować się przed bólem. To jest zdrowa reakcja, która świadczy o tym, że jestem człowiekiem i że czuję. Dzięki temu właśnie instynktowi przetrwania nasza cywilizacja dotarła do tego punktu, w którym jest. Jednak i jak i ty jesteśmy czymś więcej niż tylko same instynkty. Jesteśmy nawet więcej niż rozumem. Jesteśmy Sercem. I to właśnie Serce w drugim kroku powstrzymuje miotające się instynkty i rozum po to by usiąść w ciszy i przyjrzeć się sobie. Przyjrzeć się drodze, na której jestem. Przejść w myślach raz jeszcze krok po kroku każdy stopień schodów i znaleźć w końcu ten punkt, który spowodował, że musiałam się potknąć. To bolesne doświadczenie, bo wymaga przyznania się przed samym sobą do wielu mało przyjemnych odczuć, myśli czy emocji. Jednak bez tego procesu, bez wglądu wewnątrz, bez odnalezienia tej popsutej części, która wymaga naprawy, cierpienie faktycznie nie ma sensu.

Wiele lat temu, gdy spadło na mnie sporo możliwości przyjęcia lekarstwa, jeszcze nie rozumiałam jak ono działa. Siedząc w nocy przed telewizorem próbowałam zagłuszyć ból duszy jakimkolwiek ogłupiającym programem. Nagle przed moimi oczami pojawił się krajobraz ogołocony z domów i drzew. Całkowicie zdemolowane szczątki czegoś co było kiedyś zapewne Indyjska wioską rozświetlała jedynie zgarbiona postać staruszki siedzącej na złamanym pniu drzewa. W tym rejonie właśnie przeszło tsunami. Kobieta straciła wszystko, jednak spokój, jaki bił z jej twarzy spowodował, że zatrzymałam się by posłuchać co mówi. „Nic dziwnego, że przeszło tu tsunami” mówiła spokojnym lecz zdecydowanym tonem. „Zebrało się tu dużo negatywnej energii. Ta niszcząca siła musiało to wyczyścić.” Myślałam długo o tych słowach zanim w końcu znalazłam ukojenie w śnie. Następnego ranka, gdy jechałam do szpitala do ciężko chorej bliskiej mi osoby, włączyłam radio. Pierwsze tony rozpoznałam od razu. To jeden z moich ulubionych zespołów Manic Street Preachers i …piosenka Tsunami. „Tsunami tsunami, came washing over me (tsunami, obmywa mnie)” śpiewał wokalista. Gorące łzy polały się po moich zmęczonych policzkach. Ale to już nie były łzy smutku, żalu i cierpienia. Zrozumiałam, że moje tsunami ma sens. Że go potrzebuję i że bez niego zapewne nie mogłabym pójść dalej. Przyjęłam je, otworzyłam mu drzwi i zaprosiłam do środka. Wiedziałam już, że jest tu dla mojego dobra, że mi pomoże zrozumieć coś, co było dotąd ukryte tak głęboko, że wymagało aż takiej interwencji. I tak właśnie się stało. Pomogło, lecz najpierw zniszczyło wszystko dookoła. By mnie wyzwolić. By zbudować nowe na zgliszczach starego.


Nie czekaj na tsunami. Wypij łyżkę swojego dziegciu, przełknij lekarstwo, podziękuj za nie i idź dalej. Ale tym razem już nie w żalu, smutku i zgorzknieniu lecz w nadziei , że to co się dzieje da Ci siłę, o której nawet nie śnisz.  Jeśli tylko jej na to pozwolisz. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

CO, JEŚLI PO ŚMIERCI BÓG SPYTA NAS JAK BYŁO W NIEBIE?

WSZYSCY UMIERAMY, NIE WSZYSCY ŻYJEMY

ŻYCIE TO NIE PRÓBA GENERALNA, DZIEJE SIĘ TU I TERAZ